Marek Klatkiewicz

Marek Klatkiewicz
DZIAŁ UTRZYMANIA RUCHU

 

 

Znam szpital jak własną kieszeń…

 

Od jak dawna jest pan związany ze Szpitalem w Puszczykowie?

Mogę właściwie powiedzieć, że do szpitala przejechałem samochodem służbowym. Pracowałem wtedy w samochodowni na ulicy Kolejowej w Poznaniu. Tak się złożyło, że ówczesny dyrektor szpitala kolejowego doktor Jan Rusiewicz potrzebował kierowcy. Woziłem więc dyrektora „wołgą”. Zarząd szpitala mieścił się na ulicy Marchlewskiego, czyli przy dzisiejszych alejach Niepodległości. To był okres, gdy ordynator oddziału był jednocześnie naczelnikiem w  Zachodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Woziłem ich na zebrania i odprawy do Poznania.  Inne czasy… W szpitalu pracował na przykład  windziarz, który obsługiwał  personel i pacjentów, a pielęgniarki i lekarzy do pracy dowoziły autobusy. Kierowca czekał i odwoził lub przywoził ich z hotelu na ulicy Kolejowej w Poznaniu.

Szpital stał w środku lasu… daleko od miasta

Dlatego, jeśli dobrze pamiętam, to początkowo był plan, aby utworzyć tutaj Dom Opieki Kolejarza. Dyrekcja ZDOKP chciała wykupić ten teren dla lekarzy, którzy mieli się tu budować. Plany były bardzo szerokie, ale nic z tego nie wyszło. Zmienił się ustrój i poglądy, a zatem i plany dotyczące tego miejsca. Gdy przestałem wozić dyrektora, zrobiłem kurs BHP. Zacząłem kolejny rozdział mojej przygody z Puszczykowem. Zacząłem szefowanie Działem Utrzymania Ruchu, a w międzyczasie Szpital wysłał mnie na studia. Ciężko wspominam czas, gdy szpitalem zarządzali „specjaliści” z Gdańska. Jeszcze długo po ich odejściu musiałem występować w sądach w charakterze świadka. Dziś trudno mi operować dokładnie datami, faktami… po prostu praca, praca, praca, lata mijają…

Dużo się zmieniało…

Pamiętam, że administracja była w miejscu, w którym teraz jest Biuro Przyjęć Pacjenta. Na parterze znajdowała się też neurochirurgia. Potem przeprowadzono remont tego oddziału, a administrację przeniesiono do pomieszczeń dzisiejszego SOR- u. Trochę krążyliśmy po budynku. A gdy przyszedł czas na utworzenie SOR — to był chyba 2008 rok — cała administracja przeprowadzona została naprzeciwko, do budynku hotelu pracowniczego. Mieliśmy tam swoją stołówkę, portierów, ale z czasem trzeba było szukać oszczędności i znów wracać do głównego budynku i przyzwyczajać się do nowych warunków.    

A kiedy zaczął Pan poznawać trzewia szpitala?

Inspektor BHP i p.poż. musi bardzo dobrze znać cały budynek, za który odpowiada. Ale na początku Dział Utrzymania Ruchu nazywał się Działem Technicznym. Gdy dyrektorem szpitala był dr Marek Nowakowski, zaproponował mi, abym zajął się szefowaniem tego działu. Wtedy mój dział zajmował się zamówieniami publicznymi, administracją, zaopatrzeniem. Podlegały mi wszystkie służby odpowiedzialne za energię, wodę, ogrzewanie itp. To się oczywiście zmieniało wraz z kolejnymi dyrektorami, którzy po swojemu porządkowali strukturę szpitala. Ale mimo tych zmian po dziś dzień doskonale wiem gdzie i jak biegną rury, instalacje, na co trzeba uważać, czego często doglądać… Kiedyś, gdy mieliśmy jeszcze starą instalację wodną, w miejscu przecieku zakładaliśmy takie specjalne opaski uszczelniające. I było … niby po kłopocie, ale z czasem opaska była na opaskach.  Rury były tak skorodowane, że nigdy nie wiadomo było, gdzie znów wystrzelą i co zaleją. Policzyłem kiedyś koszt tych „napraw” i okazało się, że można byłoby za to kupić dobry zagraniczny samochód (śmiech), To był ten czas, gdy szpitalem na przełomie wieków zarządzały „Szpitale Gdańskie”.

Czy pamięta Pan awarię, która jeszcze długo śniła się po nocach?

Zawiodło nas zasilanie energii elektrycznej. Kiedyś mieliśmy takie agregaty prądotwórcze, w których pracowały wyjątkowo głośne i paliwożerne silniki. Prądu z sieci nie było chyba ponad dobę, a myśmy stali przez tyle godzin nad tym silnikiem i z kanistrów non stop dolewaliśmy paliwo, żeby tylko agregat nie przestał chodzić. Silnik palił jak smok. Śmialiśmy się, że chyba wymontowano go z czołgu – taki był żarłoczny i hałaśliwy. Cały czas baliśmy się, że gdyby zabrakło paliwa to silnik, by się zapowietrzył, a to byłby koniec! Prądu w szpitalu nie może zabraknąć! Było też parę takich trudnych sytuacji z wodą. Stała w piwnicach, gdy Warta osiągała bardzo wysoki, powodziowy poziom. Straż nam pomagała, pompowała tę wodę, ale  w kanałach windowych było jej pełno. Uszczelnialiśmy wtedy workami z piaskiem wloty kanalizacji deszczowej, bo woda cofała się z rzeki. Całą noc było trzeba czuwać, żeby nic nie pozalewało.

A co teraz spędza sen z powiek?

Teraz jest już spokojnie. Najgorsze czasy minęły. W czasie wielkiego remontu i termomodernizacji  było sporo rozgardiaszu. Prace wykonywały firmy zewnętrzne, ale jakoś udało się to wszystko zgrabnie zorganizować. Dzisiaj najtrudniej jest z... ludźmi, którzy są bardzo różni. Praca w szpitalu jest specyficzna i nie każdy się do niej nadaje. Pamiętam taką sytuację z kostnicy. To było w czasie słynnej afery z Łodzi, po której przyszedł zakaz zatrudniania firm zewnętrznych do przechowywania zwłok. Gdy weszliśmy do pomieszczenia tej firmy, powiało grozą. Jako to w tamtych czasach, prywaciarz robił wszystko najmniejszym kosztem. Lodówka była podparta dyktą, żeby się drzwi domykały.  Nie muszę mówić, co było, gdy zdarzały się dni z większą ilością zgonów. Tragedia! Na szczęście inna firma wybudowała kostnice z prawdziwego zdarzenia, taką jak XXI wieku. Nie tylko to się pozmieniało. Kiedyś Izba Przyjęć była tam, gdzie do niedawna funkcjonował Oddział Ginekologii Jednego Dnia – na parterze. W dużym pomieszczeniu mieścił się gabinet zabiegowy i rodzaj poczekalni. Panowały tam dość spartańskie warunki. Ale pamiętam też stary blok operacyjny. Sami go wciąż remontowaliśmy, malowaliśmy ściany, odnawialiśmy. To były remonty! Lampy jarzeniowe, które się przepalały, wentylacja, która pozostawiała wiele do życzenia… Takie czasy... jak za Króla Ćwieczka

Czy bardzo zmieniała się technologia utrzymania szpitala?

Oj, o jakieś 300%. To normalne, że szpital idzie z duchem czasu. Tylko pomarzyć o sytuacji, w której dzisiejsze rozwiązania i możliwości miałbym w tamtych siermiężnych czasach. To bez porównania, sam już nie wiem, jak dawaliśmy sobie radę. Dziś ludzi zastąpiły komputery i automaty – jak na przykład w kotłowni, w której przy kotłach czuwał przez całą dobę palacz. A jednak szpital funkcjonował! Pewnie dzięki temu, że człowiek zawsze coś potrafił wykombinować, znaleźć jakieś nietypowe rozwiązanie.

Co jest takiego w puszczykowskim szpitalu, że można przepracować tutaj tyle lat?

Na pewno urocza okolica (śmiech) i piękna przyroda wokół. Ale najważniejsi są ludzie i atmosfera. Trochę się to teraz pozmieniało. Ale wciąż wspominam na przykład Sylwestra szpitalnego. Balowaliśmy w budynku kuchni, tam organizowaliśmy zabawy zakładowe dla administracji, ale biały personel też do nas zaglądał.

No właśnie… była kuchnia, pralnia, szwalnia…

Mieliśmy znakomite kucharki. Jedzenie było tak dobre, że mnóstwo personelu żywiło się w szpitalu. Pełen, dwudaniowy obiad kosztował bardzo mało, a obiady sprzedawane były na wynos dla okolicznych mieszkańców. Szpital tak zarabiał, ale to były zupełnie inne czasy. Dużo, by mówić…

Zazwyczaj o tym co było, mówi się z sentymentem. Człowiek był młodszy, pełen planów… Cofnął, by się Pan o te kilkadziesiąt lat?

Tak! Teraz ludzie żyją inaczej. Dla mnie teraz jest za duży pośpiech, za duża gonitwa za lepszym autem, domem, wakacjami. Wtedy bardzo integrowaliśmy się z pracownikami Izby Przyjęć, kwitło życie towarzyskie, także poza szpitalem. Dobre mam wspomnienia. W ostatnich latach gdy covid pozamykał ludzi w domach, jeszcze milej wspominam tamte lata.

Dziękuję za rozmowę.

 

Marek Klatkiewicz