Leszek Kocur

Leszek Kocur
NEUROCHIRURG
 

Najważniejsza jest rodzina…

 

 

Niemal całe życie zawodowe związał Pan z Puszczykowem. Jeśli nawet były w karierze  inne szpitale, zawsze tutaj  Pan wracał.

Tak. Wydaje się, że najważniejszy jest szpital, ale  są rzeczy ważniejsze – jak choćby rodzina. Puszczykowo rzeczywiście zajmuje szczególne miejsce w mojej ścieżce zawodowej. Zacząłem tu pracę w czerwcu 1976 roku. Miałem pięcioletnią przerwę na kontrakt w Libii, potem też przez 10 lat byłem ordynatorem oddziału  neurochirurgii w Kaliszu, ale wróciłem i od 2000 roku nieprzerwanie pracuję w Puszczykowie. 

Co jest takiego w Puszczykowskim szpitalu, że się do niego wraca?

Byłem i jestem szczególnie związany z oddziałem neurochirurgii. Myślę, że wynika to z faktu, że byłem pierwszym lekarzem zatrudnionym na neurochirurgii, wtedy gdy szpital był jeszcze w budowie. Pamiętam jak, z ówczesną oddziałową panią Ireną Piasecką urządzaliśmy oddział na parterze. Potem czuwaliśmy razem nad wyposażeniem sali neurochirurgicznej na bloku operacyjnym. Oddział rozpoczął oficjalnie pracę 1 sierpnia 1976 roku. Niemal równocześnie działalność rozpoczął też oddział neurologii, ale ponieważ nie miał jeszcze wtedy ordynatora, to myśmy sprawowali pewnego rodzaju nadzór nad tamtym oddziałem. Było to szczególnie ważne dla kolegów, którzy chcieli robić specjalizację z neurologii.

Czy to prawda, że pielęgniarki osobiście przygotowywały pomieszczenia oddziału ?

Tak. Pani Piasecka z zespołem pielęgniarek i salowych doprowadzały do użytku pomieszczenia oddane przez ekipy budowlane. Może osobiście gruzu nie wynosiłem, ale zespół pielęgniarski rzeczywiście sprzątał, mył i ustawiał wyposażenie. Szczęśliwie, nie było kłopotu ze sprzętem. Wiadomo, jaki to był szpital. Niektóre narzędzia można było kupić tylko za dewizy, ale kolej dysponująca pulą dewizową takie zakupy  umożliwiała. PKP starały się, aby niczego nie zabrakło. W porównaniu z obecnymi czasami tamta neurochirurgia była niedoskonała, bo nikt nawet nie pomyślał, że kiedyś powstanie tomograf komputerowy albo rezonans magnetyczny. Od tamtych lat zmieniły się również same techniki operacyjne.

Miał Pan zatem możliwość obserwowania jak zmienia się neurochirurgia…

Zaczynaliśmy od tego, że diagnozowanie polegało na badaniu neurologicznym, które było jedynie potwierdzeniem naszych przypuszczeń. Nakierowywało nas niejako na rozpoznanie i umożliwiało przygotowanie planu działania. Były wtedy – powiedziałbym: „prymitywne” metody diagnozowania guzów mózgu: jak odma mózgowa, angiografia, która bardzo odbiegała od dzisiejszych możliwości. Jeśli chodzi o kręgosłup główną metodą, była mielografia. Oczywiście robiliśmy EEG i EMG.

Dziś dysponują Państwo nieporównywalnie doskonalszymi metodami, ale czy nadal ważna jest tak zwana lekarska intuicja?   

Na pewno tak, choć wsparta przede wszystkim wiedzą i doświadczeniem. Jestem z tego pokolenia, które w znacznej mierze opierało się na obserwacji stanu klinicznego chorego i na badaniu neurologicznym. To musiało wystarczyć w przypadku szybkiej interwencji, na przykład przy krwiakach mózgu. Każda nowo wprowadzana technika operacyjna zawsze na początku powodowała niepokój, ale doświadczenie pozwalało szybko go opanować. Nie umiem powiedzieć, czy pamiętam jakiś szczególnie trudny zabieg.

A jak wspomina Pan Libię?

Oj, w pewnym sensie niosłem tam kaganek oświaty. Pracowałem na samodzielnym stanowisku i właściwie organizowałam opiekę neurochirurgiczną od podstaw. Praca w szpitalu w Dernie przyniosła mi bardzo wiele satysfakcji. Wówczas w całej Libii były tylko dwa oddziały neurochirurgiczne – jeden w Trypolisie, drugi w Bengazi. Odległości między nimi były ogromne, choć muszę przyznać, że Libijczycy mieli znakomite drogi. Musiałem radzić sobie sam. Niekiedy współpracowaliśmy z lekarzami z Bengazi lub Trypolisu, ale w większości byłem zdany na siebie. To był taki specyficzny czas odpowiedzialności nie tylko za pacjentów, a także za nas, pracujących tam Polaków. Trzeba bowiem zrozumieć tamtejszą mentalność. Gdy byliśmy im potrzebni, bardzo nas hołubiono, ale gdy przychodziły trudniejsze chwile, wytykano nam, że jesteśmy chrześcijanami i nic nie mamy do gadania. Stare porzekadło mówi, że Arab kocha tylko, gdy potrzebuje, więc kiedy staliśmy się dla nich zbędni, nasze relacje bardzo ochłodły.

Kiedy zafascynowała Pana ta dziedzina?

Z neurochirurgią zetknąłem się pierwszy raz w czasach studenckich,  na praktykach  pielęgniarskich. To zaważyło na całym moim lekarskim życiorysie. Trafiłem na oddział, na którym bardzo szybko się zakotwiczyłem. Pracowałem jako pielęgniarz także w kolejnych latach nauki, a gdy w 1972 roku zacząłem pracę, jako stażysta doskonale wiedziałem, że neurochirurgia jest właśnie tą dziedziną, w której chcę się specjalizować. W Klinice Neurochirurgii pracowałem do momentu przyjęcia do Puszczykowa. Specjalizację rozpocząłem pod kierownictwem prof. Feliksa Tokarza, a moim pierwszym ordynatorem tutaj był dr Zenom Matłosz. To były czasy „szpitala kolejowego”, liczba pacjentów i zakres wykonywanych zabiegów była wtedy o wiele mniejsze niż dzisiaj. Teraz w związku z pandemią mieliśmy nawał pracy. Jestem jednak wychowany w innej kulturze lekarskiej i dla mnie najważniejszy jest bezpośredni kontakt z pacjentem, dlatego wściekam się na wszystko, co mnie i pielęgniarki odrywa od łóżka chorego. Nie chodzi tylko o ilość dokumentów, które musimy wypełnić, ale przede wszystkim o niedobory kadrowe. Brakuje lekarzy, pielęgniarek w stosunku do ilości zadań, jakie na nas spadają. A tymczasem kontakt z chorym ma większe znaczenie terapeutyczne niż niejeden lek.

 Co Pan mówi młodym lekarzom, gdy pytają, co jest najtrudniejsze w tym zawodzie, a co daje największą satysfakcję?

Moim zdaniem najtrudniejsze  w tym zawodzie jest nawiązanie dobrego kontaktu z pacjentem, a największą nagrodą jest wdzięczność pacjenta. Zdarza się, że ta nie zawsze bywa okazywana, tu trzeba być dość ostrożnym. W ocenie społeczeństwa lekarski prestiż zmalał, a roszczeniowość pacjentów mocno degraduje naszą pozycję. Odnoszę wrażenie, że niektórzy są przekonani, że na szpitalu, lekarzach i leczeniu można „zarobić”. Sprzyjają temu liczne kancelarie prawne, które wzorem zachodnich wyspecjalizowały się w wyłapywaniu niedociągnięć. Lekarz jest tylko człowiekiem, a nie jest cudotwórcą. To przynosi gorycz.  Ale z drugiej strony nigdy nie zamieniłbym swego zawodu na inny. Wybrałem go bardzo świadomie. Miałem zawsze sporo samodzielności, zwłaszcza na kontrakcie za granicą. 

Setki twarzy, setki zabiegów… Powiedział Pan pięknie na początku naszej rozmowy, że rodzina jest najważniejsza. Czy jest ona równocześnie lekiem na lekarski stres?

W gruncie rzeczy rodzina jest w tym wszystkim najbiedniejsza, bo przy naszym zaangażowaniu w pracę zawodową i ograniczoną dyspozycyjność najbliżsi są na przegranej pozycji. Ale tylko rodzina liczy się w życiu, w szczególności dla lekarza. Moja rodzina była przez wiele lat zdana na nieobecność taty, gdy pracowałem w Libii, a potem w Kaliszu. Przez lata byłem ojcem i mężem na odległość. Żona na szczęście też jest lekarzem i doskonale rozumie, na czym polega specyfika naszego zawodu. Skoordynowanie naszych dyżurów było bardzo trudne, zwłaszcza gdy trzeba było uzgodnić terminy opieki domowej, rodzinnych uroczystości albo wakacji. Chylę czoło przed moją małżonką,  bo świetnie godziła obowiązki lekarza z rolą matki. A mamy czwórkę dzieci! Są mniej lub bardziej związane z medycyną. Mamy córkę biotechnologa, syna radiologa, drugi syn jest po habilitacji w zakresie fizjoterapii, ale najmłodsza studiowała filologię.

Doskonale widać na tym przykładzie,  jak medycyna wniknęła w całe Państwa życie…

Nigdy nie wywieraliśmy na dzieci nacisku, wręcz odwrotnie. Stale uświadamialiśmy im, jak trudne jest godzenie lekarskich obowiązków z życiem rodzinnym. To są jak najbardziej świadome wybory i nasza radość.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Leszek Kocur