ELŻBIETA SOBKOWIAK

Elżbieta Sobkowiak
PIELĘGNIARKA, BYŁA NACZELNA PIELĘGNIARKA SZPITALA

 

 

Wypoczywam z książką w dłoni

 

Gdyby miała Pani dokończyć zadnie … Szpital w Puszczykowie to…

Moje jedyne miejsce pracy, moje miejsce pracy od zawsze. Przyszłam tutaj zaraz po ukończeniu szkoły pielęgniarskiej. Początkowo chciałam zostać nauczycielką, ale poukładało się inaczej i wybrałam pielęgniarstwo. Gdy już się w to wciągnęłam, przestałam myśleć o rezygnacji.  Jak każdy zawód pielęgniarstwo wymaga zaangażowania, rzetelności i odpowiedzialności, ale zawody medyczne, te związane z kontaktem z drugim człowiekiem wymagają od nas jeszcze więcej. Na pewno inaczej pracuje się przy taśmie produkcyjnej w fabryce samochodów, a inaczej przy łóżku chorego. Samochód się nie poskarży, a człowiek może zawsze… Zresztą podziękować też może (śmiech).

Czy bardzo zmieniło się pielęgniarstwo przez te wszystkie lata?

Zmieniło się i to bardzo. Teraz mamy mnóstwo przepisów, rozporządzeń, procedur, standardów… Gdy rozpoczynałam pracę, miałam wyniesione ze szkoły bardzo solidne podstawy. Obowiązywały nas ściśle określone przepisy, ale chyba większą rolę przypisywano własnemu sumieniu człowieka i jego poczuciu odpowiedzialności. To był czas, gdy czerpało się wzorce z innych, bardziej doświadczonych koleżanek. Czas wiary w autorytety. To wszystko kierowało młodą pielęgniarką w zawodzie. Wtedy też więcej mówiono o powołaniu, stawiano na etos tego zawodu… A dziś jest zawodem jak każdy inny. Dobrze, że znów zaczyna się cieszyć coraz większym uznaniem. Jest na pewno bardziej sformalizowany i opisany. Zdobywanie kolejnych kwalifikacji wiąże się równocześnie z coraz węższą i jednocześnie głębszą specjalizacją. Kiedyś pielęgniarka dyplomowana dawała sobie radę na każdym oddziale, dzisiaj na przykład pielęgniarka neonatologiczna, która opiekuję się maluszkami tuż po urodzeniu, ma naprawdę ogromne kompetencje i umiejętności. Pielęgniarki anestezjologiczne, czy instrumentariuszki to prawdziwi fachowcy i nie da się ich tak po prostu zastąpić kimś innym.

Może więc ze swoją wiedzą i kompetencjami stanąć ramię w ramię z lekarzem?

Tak, jest do tego przygotowana. Myślę jednak, że choć kiedyś pielęgniarki stały w hierarchii szpitalnej nieco niżej niż lekarze, to odczuwało się większe partnerstwo, panowała atmosfera zespołu. Jak zawsze wiele zależy od osób, które współpracują. Można być znakomitym specjalistą, można mieć ogromną wiedzę naukową, doświadczenie, ale ludzkie przywary, zachowania rzutują na umiejętność współpracy z innymi. Trzeba  być razem tu i teraz, tworzyć zespół – to niezwykle ważne!

W szpitalu spędza się bardzo dużo czasu…

Jeśli tak jak kiedyś pracowało się tylko w jednym miejscu, gdy spędzało się tu kolejne weekendy, święta szpital stawał się drugim domem. Naprawdę byłyśmy związane z oddziałem. Gdy zaczynałam, dyżury trwały osiem godzin, potem dwanaście. Byliśmy jak rodzina. Pewnie, że były nieporozumienia, niesnaski, ale szybko się o nich zapominało. Teraz gdy system zatrudnienia jest zupełnie inny, zatraciło się poczucie wspólnoty, grupy… Pielęgniarki zgodnie z grafikiem przychodzą na dwa, trzy dyżury w miesiącu i nie dam sobie tego powiedzieć, że czują mocną więź z zespołem i oddziałem. Niestety, to smutna konsekwencja obecnego systemu zatrudniania. Zabiło to zespołowość, która nie ma szans powrócić. Nie można jej stworzyć, gdy przychodzi się na kilka godzin do szpitala, potem jedzie się do kolejnego i kolejnego… Na pewno nie o to chodzi w zawodzie medycznym.

Czy to ma wpływ na pacjentów?

Mam nadzieję, że nie! Dla pacjenta nie powinno mieć znaczenia, czy pielęgniarka pracuje tu od zawsze, czy może krąży między innymi szpitalami. Ona ma profesjonalnie zapewnić mu opiekę, no ale…

Pamięta Pani Gwiazdki, Wielkanoce na dyżurze?

Pamiętam Wigilie w pierwszych latach mojej pracy. Były jakby dwie Wigilie: najpierw spotkania organizowane kilka dni przed Świętami przy opłatku, z potrawami wigilijnymi. Nie było nawet mowy o wyjściu do restauracji czy zamówieniu cateringu. Po prostu każdy coś przynosił, szykował smaczne potrawy. A potem 24 grudnia lekarz, pielęgniarki i osoby, które były na dyżurze siadali do stołu wigilijnego z pacjentami, którzy mogli wstawać. Chodziliśmy do tych pacjentów, którzy leżeli. Wszyscy, którzy byli na oddziale, uczestniczyli w takiej Wigilii. Wielkanocnego śniadania już tak nie celebrowaliśmy. Ale za to było mnóstwo śmiechu w czasie śmigusa-dyngusa!

Przez wiele lat pełniła pani funkcję Naczelnej Pielęgniarki Szpitala? Czy trudno zarządza się tyloma osobami?

(Piękny uśmiech) W szpitalu przeszłam wszystkie szczeble kariery. Zaczynałam jako pielęgniarka odcinkowa, pracowałam na chirurgii na sali opatrunkowej. Przynosiło mi to bardzo dużo satysfakcji, gdy pacjenci wychodzili zadowoleni,  z zagojonymi ranami. To było kilka lat wspaniałej pracy. Naczelną też byłam kilka lat… Powiem tak – wiele się nauczyłam, poznałam mnóstwo ciekawych osób, ale był to trudny czas. Odpowiadałam za bardzo wiele spraw dotyczących nie tylko personelu. To nie tylko grafiki, bielizna, posiłki dla pacjentów, ale szkolenia i opieka nad studentami, którzy mieli praktyki w naszym szpitalu.  To ogrom  odpowiedzialności za bardzo wiele spraw. Długo by o tym mówić.  

Naczelna to prestiżowe stanowisko. Czy były chwile, gdy chciała  Pani wrócić na salę opatrunkową?

Czasem o tym myślałam. Może dlatego, że wciąż pamiętam niektórych pacjentów z chirurgii. Z tego oddziału wyrosłam. Do dziś przysyłają mi kartki, życzenia,  a byli w bardzo złym stanie, balansowali na krawędzi życia. Pamiętam też tych, u których leczenie niestety się nie powiodło. Też się to pamięta.

Jak Pani radziła sobie  z  sytuacją, w której  odchodził ktoś, o kogo się walczyło, kogo się pielęgnowało?

Nie można powiedzieć, że człowiek powinien się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem jest to trudne, nawet jeśli wiemy, że dni pacjenta są policzone. Zawsze to smutna, trudna chwila na oddziale, nie chce się potem mówić, wracać do tego. Szczęśliwie na moim oddziale nie było aż tak wielu pacjentów, którym nie udało się pomóc. Na pewno zupełnie inaczej pracuje się na oddziale paliatywnym, na intensywnej terapii czy na oddziale udarowym.

Pamięta Pani swój najtrudniejszy dyżur?

Nie, chyba nie mogę tak powiedzieć. Na oddziale były koleżanki, lekarze, oddziałowa. Zawsze miałam wsparcie i nawet gdy działo się coś złego, zawsze byliśmy razem.  Ale czy był jakiś jeden konkretny dzień? Nie umiem powiedzieć.

Jak z perspektywy tylu lat pracy w zawodzie patrzy Pani na ludzi, którzy idą na pierwszą linię walki z pandemią?

Myślę, że pandemia jest przede wszystkim sprawdzianem dla wszystkich ludzi, także tych, którzy nie są  związani ochroną zdrowia. Osoby, które były zaangażowane na swoich oddziałach, tak samo poważnie traktują swoje obowiązki na oddziałach  covidowych. Teraz już jesteśmy chronieni, zaszczepieni, strach jest mniejszy. Jednak na  początku pandemii, gdy nikt nie miał pojęcia, z czym się mierzymy, wymagało to od personelu naprawdę dużej odwagi. Oni musieli wracać do domów, walczyć z obawami czy nie przeniosą zakażenia na swoich bliskim. Podziwiam ich za poświęcenie i wytrzymałość  także fizyczną. Odnalezienie żyły, w którą trzeba się wkłuć, gdy pracuje się kombinezonie, w kilku parach rękawiczek, gdy chce się pić albo pójść do toalety wymaga ogromnego wysiłku. Podziwiam ich też za wytrzymałość psychiczną. A pandemia jest egzaminem dla wszystkich: są ludzie odpowiedzialni, którzy stosują się do wszystkich reguł,  ale są też i tacy, których zupełnie nic nie obchodzi.

Kojarzona jest Pani z osobą, dla której praca jest pasją. A czy ma Pani jakieś inne pasje?

Tak. Uwielbiam czytać. Lubię biografie, powieści, czasem romanse, książki historyczne. Na pewno nie przeczytam kryminału. Gdy na obwolucie książki czytam, że akcja toczy się w czasie wojny, że jest coś o zabijaniu, o przemocy natychmiast ją odkładam. Przy książce chcę odpocząć, poczuć się lepiej, wejść w piękniejszy świat, a nie chcę się przy niej denerwować.

Życzę więc samych ciekawych książek, spokojnej lektury i dziękuję za rozmowę.

 

ELŻBIETA SOBKOWIAK