DONAT JASKÓLSKI

Donat Jaskólski
CHIRURG
 

 

Chirurgia to całe moje życie…

 

Można powiedzieć, że współtworzył Pan ten szpital… Jakie były początki?

Pracę w Puszczykowie rozpocząłem 1 września 1976 roku. Pamiętam, bo dokładnie tego dnia uruchomiono chirurgię. Moja żona, która była internistką zaczęła tu pracować wcześniej, już wiosną tamtego roku. Przedtem przez trzy lata pracowałem w Śremie. We wrześniu razem ze mną na stanowisku ordynatora pracę rozpoczął Henryk Jakubowicz, a jego zastępcą został Andrzej Lompa. Wtedy były dwie chirurgie: A i B. Podjąłem pracę na Chirurgii B, na której operowaliśmy jamę brzuszną, tarczycę oraz kończyny. Oddział mieścił się tu, gdzie dziś – na drugim piętrze. Koledzy z chirurgii A operowali najczęściej urazy. Na początku rzeczywiście było bardzo mało pacjentów, przede wszystkim ze względu na limity jakie przyjęto dla chorych spoza PKP. Jedynie 30% pacjentów mogło być niezwiązanych z kolejami. Jako szpital resortowy dysponowaliśmy nowoczesnym wyposażeniem i mieliśmy wiele sprzętu, o którym nawet renomowane szpitale mogły tylko pomarzyć. Świetnie na przykład wyposażona była radiologia. Niestety, gdy dla kolei staliśmy się kulą u nogi pracowało się coraz gorzej… Aż do zmiany właściciela.

Czy szpital był przygotowywany z myślą o specyfice pracy na kolei?

Nie. Działał jak każdy inny, jedyną różnicą było to, że przyjmował przede wszystkim pracowników PKP i ich rodziny. Trudno ocenić, czy to było dobrze czy źle, kiedyś tych resortowych szpitali było więcej: szpital MSWiA na Dojeździe, Szpital Wojskowy na Grunwaldzkiej… Jeśli dobrze pamiętam, to drugi szpital kolejowy był w Zalesiu pod Warszawą. W Polsce były tylko dwa takie ośrodki. Do Puszczykowa przejeżdżali pacjenci aż spod Wałbrzycha i spod Szczecina. Od granicy zachodniej aż do Wisły każdy kolejarz miał prawo być u nas przyjęty i leczony.

Jak zmieniła się pana specjalność?

Chirurgia bardzo się rozwija. Inaczej wyglądała gdy zaczynałem pracę, inaczej kilkanaście lat temu i zupełnie odmiennie dzisiaj. Rozwój wynika z wielu powodów, ale najistotniejszym jest chyba postęp diagnostyki. Gdy zaczynałem pracę nikt sobie nawet nie wyobrażał, że będzie coś takiego jak tomografia komputerowa, czy nawet USG.

Aby zajrzeć do wnętrza pacjenta lekarz miał wtedy właściwe tylko aparat rentgenowski i własne dłonie…

Zgadza się, choć ówczesny aparat rentgenowski tzw. siregraf, który bada naczynia z zastosowaniem kontrastu był bardzo nowoczesny, ale w stosunku do najprostszego tomografu to jednak przepaść. Diagnostyka była wówczas utrudniona. Proszę pamiętać, że postęp w medycynie nie nastąpił pięćdziesiąt lat temu, a jeszcze trudniej mieli nasi koledzy na początku XIX wieku, gdy nie mieli nie tylko rentgena, ale przede wszystkim nie znano znieczulenia ogólnego. Chirurgia rozkwitła gdy nauczono się znieczulać pacjenta, mniej więcej pod koniec tamtego stulecia. Metody ówczesnych anestezjologów były na tyle skuteczne, że przyczyniła się do ogromnego rozwoju chirurgii. Można było beż zadawania cierpienia i bez szkody dla chorego zajrzeć  do jego  brzucha,  zaczęły się operacje przewodu pokarmowego. Warto dodać, że w tym dziele spory udział mieli Polacy. Zaczynał się wyraźny rozwój. Miałem to szczęście, że zaczynałem pracę gdy najważniejsza dla lekarza była wiedza i doświadczenie, umiejętności badania palpacyjnego i ewentualnie zdjęcie rentgenowskie. Oczywiście w diagnozowaniu wspierały nas badania laboratoryjne. Przeszedłem przez etap gdy pojawiła się ultrasonografia, potem tomografia komputerowa i rezonans magnetyczny.  Pojawiła się też endoprotezoplastyka. Temu wszystkiemu towarzyszyły rzecz jasna zmiany metod operacyjnych. To co było największą rewolucją, która wymagała zresztą od nas chirurgów całkowitego przestawienia myślenia przy stole operacyjnym – to jednak endoskopia. Niekiedy dla doświadczonych chirurgów opanowanie nowych metod pracy było o wiele trudniejsze niż było się można tego spodziewać. Mieli doskonale opanowane zabiegi chirurgiczne oparte na otwarciu jamy brzusznej, jednak gdy wchodziła laparoskopia i trzeba było zawęzić pole operacyjne miewali kłopoty. Dla młodych chirurgów laparoskopia była czymś oczywistym, ale starsi koledzy, którzy mieli już pewne nawyki musieli się przestawić. Uczyli się operatywy niemal od nowa.

Czy problemem były jedynie umiejętności manualne?

Problem polegał głownie na tym, że operuje się narząd którego nie można dotknąć. Inaczej jest w tradycyjnej operatywie każdego narządu można dotknąć, ocenić jego stan. Twardość narządu, jego wielkość, czy konsystencja tkanek stanowią ważną informację dla operującego. Kolejną trudnością jest to, że w laparoskopii nie ma trzeciego wymiaru.  Na ekranie monitora widzi się operowany narząd i jego otoczenie tylko w dwóch wymiarach. Do tego posługujemy się zupełnie innymi narzędziami. One są inaczej zbudowane niż tradycyjne. Do jamy brzusznej wchodzi się przez wąskie trokary, czyli takie specjalne rury, tworzące w ciele kanały, przez które wprowadza się poszczególne narzędzia. Laparoskopia w Puszczykowie to bodaj początek lat dziewięćdziesiątych. Nasz szpital jako jeden z pierwszych w Polsce zaczął stosować tę metodę na szeroką skalę. To także wymagało nakładów zarówno w sprzęt jak i wyszkolenie lekarzy i personelu pielęgniarskiego. Musieliśmy się nauczyć posługiwania tym sprzętem. Muszę podkreślić, że ówczesny ordynator dr Jakubowicz bardzo chciał, abyśmy uczyli się tej laparoskopii. Uważał, że dla niego jest już zbyt późno, by przestawiać się na nową metodę, ale nas bardzo dopingował. To nie było typowe, bo w innych ośrodkach panowało przekonanie, że skoro ordynator nie podoła, to nikt inny się nie nauczy. Bardzo dobrze operował, ale wiedział, że tej mentalnej bariery nie zdoła pokonać. Dlatego mam dla jego postawy wielki szacunek.

Czy miał Was Państwo kto uczyć?

Dwukrotnie byłem w Strasburgu we Francji, by doskonalić swoją technikę operowania. Znajduje się tam główny europejski ośrodek kształcenia laparoskopowego. Pojechałem do niego wraz z Mariuszem Malińskim. Strasburskie centrum dysponowało siedemnastoma w pełni wyposażonymi stanowiskami do wykonywania zabiegów. Przy jednym stanowisku stał wykładowca, przy pozostałych pracowali dwójkami chirurdzy. Pacjentów zastępowały nam świnki pod narkozą. Dlaczego one? Po prostu położenie ich narządów wewnętrznych bardzo przypomina nasze, ludzkie wnętrze. Wszystko można było obserwować na kontrolnym monitorze. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w pewnym momencie na wielkim ekranie zobaczyłem siebie i doktora Malińskiego. Okazało się, że prowadzący miał cały czas podgląd na nasz stół i w pewnym momencie uznał, że radzimy sobie tak dobrze, że można naszą pracę pokazać innym. To był naprawdę sympatyczny gest, miłe chwile…

A dlaczego Francja?

Francja była kolebką tej metody operowania.  Wszystko zaczęło się od operacji pęcherzyków żółciowych. Okazało się, że pacjent po laparoskopii nie dość, że szybko odzyskuje sprawność, to jeszcze nie ma bardzo dokuczliwych dolegliwości bólowych, które po tradycyjnym zabiegu spowodowane są rozcięciem powłok brzusznych. Po raz pierwszy taką operację wykonał emerytowany francuski ginekolog prof. Phillipe Mouret. Pierwszą cholecystektomię wykonał w 1987 w Lyonie. Zrobił to jeszcze beż użycia kamer i monitorów. Operował pacjentkę ginekologiczną, ale wiedział, że oprócz torbieli jajników miała kamicę pęcherzyka żółciowego. Skończył działania ginekologiczne, odwrócił wziernik w drugą stronę i  po dość długim czasie wypreparował także woreczek pełen kamieni. Podkreślam, był pionierem, nikt przed nim tego nie robił. Udało się, ale nazajutrz pacjentka w czasie obchodu powtarzała z pretensjami, że podobno profesor usunął jej pęcherzy żółciowy. Mówiła, że jej siostra po takiej operacji nie mogła się dwa tygodnie wyprostować z bólu, więc to niemożliwe! Właśnie wtedy prof. Mouret odkrył, że przyczyną dolegliwości bólowych jest przecięcie powłok brzusznych. Początkowa nieufność do laparoskopii została bardzo szybko rozwiana.

Jak to w życiu… czasem przypadkowe odkrycie może zrewolucjonizować nasze działania. Piękna historia, wrócimy jednak do naszej, do Puszczykowa. Od kiedy zaczął Pan prowadzić oddział chirurgiczny?

W 2001 roku połączono obie chirurgie i kierowanie takim zreorganizowanym oddziałem powierzono właśnie mnie. Rozwijaliśmy też sam zakres operacji laparoskopowych. Doszły operacje przepuklin pachwinowych i jelit. W pewnym momencie byłem sceptykiem, czy można inne narządy operować tą metodą. Uważałem, że powinny zostać w gestii chirurgii otwartej, a głównymi inicjatorami wprowadzania innowacji były firmy produkujące sprzęt do laparoskopii, ale zmieniłem jednak zdanie. Taki jest postęp i od tego nie odejdziemy. Dlatego też wspierałem moich asystentów, gdy chcieli rozwijać którąś z gałęzi laparoskopii. Najważniejsze było bezpieczeństwo pacjenta. Ta metoda niesamowicie się rozwinęła i dziś operuje się na przykład guzy jelita grubego, choć i tak trzeba w pewnym momencie otwierać brzuch, aby z wielką uwagą wyjąć guz tak, by nie otarł się o zdrowe tkanki i nie wczepił w powłoki komórek rakowych.

Czy pamięta Pan swój najtrudniejszy zabieg w Puszczykowie?

Mój pierwszy szef, jeszcze w Śremie, starszy pan doktor i bardzo doświadczony chirurg zwykł mawiać, że od wyrostka chirurdzy zaczynają i niestety bywa, że niektórzy swoją karierę na nim kończą … Miał wiele racji w tym stwierdzeniu.  Do dziś je zresztą pamiętam. Zapalenie wyrostka robaczkowego przebiega niekiedy bardzo podstępnie. Przeoczone symptomy zapalne mogą doprowadzić do bezpośredniego zagrożenia życia.  Szef mawiał też, że taka operacja może być zarówno najłatwiejsza jak i najtrudniejsza. Na potwierdzenie tego mogę przytoczyć konkretny przykład. Mieliśmy pacjentkę, zresztą koleżankę, która była osobą dość otyłą. Taki typ łakomczucha, miała zawsze dużo cukierków, zgłosiła się do nas na oddział. Podejrzewaliśmy wyrostek i operowaliśmy ją. To była wyjątkowo ciężka operacja, bo była naprawdę otyłą kobietą, wyrostek był fatalnie położony, zakątniczo-zaotrzewnowo i był już zropiały. Myśmy się straszliwie umordowali, żeby w ogóle do niego dotrzeć, a potem bezpiecznie usunąć. Robiliśmy wiele trudnych operacji, ale tamtą uważam za najtrudniejszy zabieg jaki przeprowadziłem. Na oddziale przeprowadzaliśmy duże zabiegi żołądka zajętego nowotworem metodą, którą prof. Paweł  Murawa opanował w Japonii. Gdy ja zaczynałem pracę nowotwory żołądka leczono w ten sposób, że po prostu wycinano fragment narządu objęty nowotworem. Natomiast Japończycy, którzy mieli największe problemy z nowotworami przewodu pokarmowego i żołądka właśnie, wyprzedzali świat o dwa trzy kroki, opracowywali nowe metody diagnostyczne i terapeutyczne. Nawiasem mówiąc, to w Japonii wykonano pierwszą gastroskopię.  Japończycy usuwali cały żołądek i wytwarzali z pętli jelita cienkiego taki zbiornik, który po odpowiednim zespoleniu z resztą układu zastępuje wycięty narzad. Tak właśnie operował prof. Murawa i myśmy też zaczęli tak operować. Efekty rzeczywiście były świetne. Niestety rak żołądka źle rokuje, przeżywalność jest bardzo krótka, ale wielu pacjentów po takim zabiegu odpowiednio  wcześnie wykonanym przeżywało wiele lat. Miałam pacjenta, któremu po takim zabiegu po wielu latach operowałem kamicę pęcherzyka żółciowego. Ten wytworzony u nas sztuczny żołądek nadal zupełnie dobrze funkcjonował. Nie miał żadnych zmian nowotworowych w jamie brzusznej! To niewątpliwie był nasz sukces.

Chirurgia to jednak bardzo inwazyjna dziedzina medycyny… i dość specyficzna

To wybór mniejszego zła. Jeżeli nie mamy innej możliwości niż usunięcie narządu to go usuwamy. Myślę jednak, że rozwój medycyny pozwoli na coraz mniejszy zakres metod inwazyjnych. Nie wiem czy stanie się to za dziesięć lat, czy za pięćdziesiąt lat, ale efekty przyniesie profilaktyka nowotworowa i testy genetyczne oraz markery pozwalające na wcześniejsze wykrywanie zmian. Chirurgia zawsze będzie miała znaczenie, ale są to jednak inwazyjne sposoby leczenia i w pewnym sensie okaleczające.

A kiedy zaczęła się Pana przygoda z medycyną ratunkową i dyżurami na SORZE?

Wszystko zaczęło się, gdy dowiedziałem się, że jeśli jako chirurg przepracowałem piętnaście lat w sali operacyjnej, to mogę przejść na pełną emeryturę nie w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, ale wcześniej po ukończeniu sześćdziesiątki. Tak stanowiły przepisy, o których szczerze mówiąc nie miałem pojęcia. Długo w to nie wierzyłem, wręcz uważałem za legendę, ale w końcu pojechałem do ZUS-u. Usiadłem w takim boksie przed miłą panią i przedstawiłem się, powiedziałem że mam tyle i tyle lat i jestem ordynatorem chirurgii w szpitalu w Puszczykowie. A ona na to: …"Panie, co pan tam jeszcze robi? Może pan natychmiast przejść na emeryturę i pracować nadal bez limitów"... Powiem szczerze, że po tych szesnastu latach ordynatury byłem mocno zmęczony.  To jest praca siedem dni w tygodniu przez całą dobę. Wielokrotnie w środku nocy budził mnie telefon z oddziału, więc wsiadałem w auto i jechałem do szpitala. Operuję, wracam do domu, po czym po dwóch godzinach jadę na dyżur. Jako szef odpowiadałem za wszystko, nawet za rzeczy, które działy się poza moją wiedzą. Gdy odchodziłem z oddziału wszyscy mówili zobaczysz, będziesz tęsknić za salą operacyjną. I proszę sobie wyobrazić – nie zatęskniłem ani razu. Nie musiałem już całe noce zastanawiać się dlaczego pacjentka trzeci dzień po operacji gorączkuje, albo innemu choremu wycieka z brzucha dziwna treść…To była ogromna odpowiedzialność… Dlatego skorzystałem z rady pani z ZUS-u i przeszedłem na emeryturę.  Chciałem, żeby moje miejsce zajął dr Andrzej Dettloff, który był zresztą moim zastępca. On jednak doskonale wiedział z czym się to wiąże i odmówił. W ten sposób rozstałem się z oddziałem, ale nie ze szpitalem. Zacząłem dyżury na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym.

Można powiedzieć, że obowiązków panu nie ubyło…

Z roku na rok tej pracy jednak przybywa, bo gdy zaczynałem tam dyżury mieliśmy na dobę średnio czterdziestu pacjentów, teraz siedemdziesięciu, a bywa i więcej. Zawsze jest nas dwóch lekarzy.  Jeden pracuje po stronie internistycznej i przyjmuje pacjentów kardiologicznych, neurologicznych i internistycznych. Po stronie zabiegowej, czyli mojej, zajmujemy się przypadkami chirurgicznymi, urologicznymi i urazowymi czyli ortopedią. Kiedyś najgorsze były dyżury weekendowe, dziś praktycznie nie ma różnicy i bywa, że do domu wracam z nierozpakowanymi kanapkami… Po prostu nie ma czasu na przerwę. Na SORZE pracuje się non stop przez kilkanaście godzin.

Wpadł Pan z deszczu pod rynnę?

Dla mnie to jest zupełnie inna praca. Pracujemy naprawdę ciężko i nie żebym się użalał, ale tutaj nie mam takiego obciążenia psychicznego, jak wtedy, gdy odpowiadałem za chirurgię. Oczywiście pełniąc dyżur na SORZE ponoszę pełną odpowiedzialność za swoje decyzje. Największa trudność polega na tym, że widzimy pacjenta najczęściej po raz pierwszy w życiu. Musimy zebrać wywiad, zlecić i ocenić badania i podjąć najistotniejszą decyzję: czy pacjent po zaopatrzeniu w leki może pójść do domu, czy trzeba go hospitalizować. Tutaj pomyłka może mieć naprawdę tragiczne konsekwencje. Staramy się ze wszystkich sił, by takich pomyłek uniknąć, ale tego ryzyka nigdy nie można zredukować do zera.

Ma Pan teraz porównanie: czy gdyby mógł Pan wybierać raz jeszcze, byłaby to nadal chirurgia czy może już medycyna ratunkowa?

Chirurgia!!! Choć najtrudniejszym okresem w mojej karierze zawodowej była niewątpliwie ordynatura. Chirurgia to jedyne co potrafię robić. Nie umiem przestać być lekarzem, to przecież całe moje życie. Jak mówią Rosjanie … no rabota takaja….

Bardzo dziękuję za chirurgiczną precyzję odpowiedzi…

 

DONAT JASKÓLSKI