ANDRZEJ DETTLOFF

Andrzej Dettloff
CHIRURG

 

Praca jest najlepszym lekarstwem na stres!

 

 

Czy pamiętam Pan swój pierwszy dzień w Puszczykowie?

Oczywiście – było to 17 października 1983 roku. Pamiętam  pierwszy dzień, gdy po raz pierwszy znalazłem się na oddziale. Przyszedłem najpierw na staż, a potem już etatowo na chirurgię. Jako student miałem w puszczykowskim szpitalu stypendium, a w tamtych czasach oznaczało to konieczność podjęcia pracy u fundatora. Ale od początku chciałem pracować właśnie w Puszczykowie. Pochodzę z Poznania miałem więc rozeznanie w kondycji okolicznych szpitali. Wiedziałem, że trafię do dobrego, nowoczesnego  szpitala, a dodatkowym argumentem „za” był fakt, że moja mama pracowała na kolei. Puszczykowo wyróżniało się wyposażeniem, osiągnięciami, dawało możliwości rozwoju. Szpital z taką renomą był dla młodego lekarza szansą.

Były tu dwa oddziały chirurgiczne. Na który  Pan trafił?

Przyszedłem do pracy, gdy od kilku już lat z sukcesami działały: chirurgia A i B. Były dwa dobrze zorganizowane zespoły lekarsko-pielęgniarskie. Nie miałem wtedy specjalnego wyboru, ale mnie przydzielono akurat na Chirurgię B do doktora Henryka Jakubowicza. Ten oddział cieszył się wówczas zasłużoną sławą ośrodka znakomicie operującego tarczycę. Byliśmy nawet drugim oddziałem w Polsce pod względem liczby wykonanych zabiegów tarczycy. Zdarzało się, że w ciągu dnia wykonywano trzy, cztery operacje, co było naprawdę rzadkością. Warto wspomnieć, że przeprowadzano także inne zabiegi. „B” to był oddział chirurgiczny o pełnym profilu. Operowaliśmy w pełnym zakresie jamę brzuszną, żylaki, kończyny, ale dominującym zabiegiem były jednak operacje tarczycy.   

Z czego to wynikało?

Nie wiem dokładnie jakie były tego początki. Gdy przyszedłem do Puszczykowa, oddział już był znany z tych zabiegów. Jak sądzę, doktor Jakubowicz, który wywodził się z kliniki na Przybyszewskiego i tam zdobył ogromne doświadczenie w tym zakresie,  cieszył się uznaniem wśród endokrynologów, którzy w jego ręce chętnie przekazywali swoich pacjentów. Chorzy przyjeżdżali z całej Wielkopolski, ale nie tylko, bo mieliśmy ich spod Wałbrzycha czy Kołobrzegu. 

Czy to prawda, że chirurdzy nie lubią operować tarczycy?

Istotnie, tak kiedyś było. Teraz jest inaczej. Zresztą operacje tarczycy wykonuje już znacznie więcej ośrodków – na pewno lepiej jest gdy robi się takich zabiegów dużo, bo lekarze nabierają doświadczenia i wykonują je lepiej. Gdy są to operacje jednostkowe, zawsze są trudniejsze dla zespołu. Ale nie są już taką rzadkością. Prawie czterdzieści lat temu rzeczywiście było inaczej. Gdy zaczynałem pracę w Wielkopolsce, było niewiele oddziałów, które wykonywały te zabiegi. Zawsze przy takim zabiegu największym ryzykiem jest utrata głosu operowanego oraz zaburzenia jego gospodarki wapnia, które jeśli nie są odpowiednio wyrównane kończą się objawami tężyczkowymi. Wówczas nie mieliśmy tzw. nawigacji, czyli czujników, które lokalizują położenie nerwu krtaniowego, wstecznego i zapobiegają jego uszkodzeniu,  chroniąc jednocześnie przed utratą głosu. Trzeba było tak operować, aby do takich powikłań nie dopuścić. Ten nerw  można stosunkowo łatwo uszkodzić, nie zawsze w trakcie zabiegu jest dobrze widoczny. Ale z dumą podkreślam, że takich przypadków mieliśmy wyjątkowo mało.  Można nawet powiedzieć, że byliśmy w czołówce światowej. Wynikało to z doświadczenia całego zespołu, z wielkiej staranności operowania, a także umiejętności manualnych operatorów. Przez całe moje długie życie zawodowe spotkałem się tutaj z pojedynczymi przypadkami takich niepowodzeń. Bardzo wiele się zmieniło od czasu gdy rozpoczynałem pracę jako chirurg. Dawniej na przykład nie usuwaliśmy całej tarczycy, a dziś jest to przyjmowane jako standard. Zmieniła się sama technika operacyjna. Mamy do dyspozycji inne narzędzia, nie wspominając oczywiście o USG czy tomografie komputerowym.

Jest zatem łatwiej czy trudniej?

Paradoksalnie – trudniej. Przede wszystkim dlatego, że to jest żmudna operacja,  wymagająca bardzo dużej cierpliwości, skupienia  i dokładności od całego zespołu. Usuwając całą tarczycę, trzeba wypreparować całą jej okolicę, czego wtedy aż tak precyzyjnie nie trzeba było robić. Ale ryzyko nadal pozostało. 

Czy spośród setek, ba tysięcy pamięta Pan tę najtrudniejszą operację?

Tak. Mniej więcej osiem, dziewięć lat temu miałem pacjentkę, zresztą z okolic Puszczykowa, która przez wiele lat nie godziła się na zabieg. Miała olbrzymie wole, zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzno-zamostkowe. Nasi anestezjolodzy przez dłuższy czas nie godzili się nawet na jej znieczulenie. Miała przez wole bardzo mocno zwężoną tchawicę. Obawiali się, że w razie komplikacji nie będą mogli jej utrzymać przy życiu. Ale wbrew obawom wszystko skończyło się dobrze, pacjentka regularnie mnie odwiedza. Kontrolujemy hormony i wszystko jest w porządku.

Czy dużo jest dziś pacjentów poddawanych zabiegowi usunięcia tarczycy?

Na pewno zdecydowanie szybciej i łatwiej kwalifikujemy teraz do takiego zabiegu. Do diagnozowania oprócz monitorowania zaburzeń hormonalnych wykorzystujemy teraz również biopsje. Pozwalają one na bardzo precyzyjne określenie, czy mamy do czynienia ze złośliwymi komórkami, czy jest podejrzenie zmian nowotworowych, a to już jest wskazanie do zabiegu. Kiedyś nie mieliśmy tego narzędzia. Dzięki temu, że stosujemy USG, biopsję możemy  pacjentów uchronić przed rozrostem nowotworu. Przede wszystkim nie czekamy, aż choroba rozwinie się, tylko działamy na bardzo wczesnym etapie. Nawet najmniejszy stopień niepokoju tkankowego może kwalifikować już do zabiegu.

W czasie długiej kariery zawodowej mógł Pan obserwować, jak zmieniały się metody diagnozowania i  operowania nie tylko tarczycy, ale również  innych narządów. A jak zmienił się sam szpital?

Trudno właściwie to porównywać. Budynek jest niby ten sam, ale bardzo się zmienił. Kiedyś była stołówka, dziś jej nie ma. Czy dobrze? Trudno powiedzieć, zmieniły się wymagania, inaczej żyjemy, inaczej pracujemy. Najlepszym przykładem zmian jest nasz nowy blok operacyjny. Mimo iż w wielu szpitalach zazdrościliby nam starego bloku, to jednak musiał powstać nowy. Stary nie spełniał już wszystkich warunków nowoczesnej chirurgii, nowoczesnej ortopedii i neurochirurgii. Te wymagania zmieniają się bardzo szybko. Mamy inną Izbę Przyjęć, powstał SOR. Mój oddział, który był remontowany jako jeden z pierwszych, zapewnia dziś pacjentom bardzo dobre warunki. Kiedyś sale na chirurgii były cztero-pięcio osobowe. Dziś staramy się — i większości to się udaje -, żeby sale chorych były dwuosobowe. Dawniej na naszym oddziale bywało, że mieliśmy  nawet sześćdziesięciu pacjentów, w tej chwili ten odział jest dwudziestopięciołóżkowy. Skrócił się jednak czas pobytu pacjenta na oddziale i wszystko bardzo sprawnie funkcjonuje. Dlatego wcale nie trzeba większej ilości łózek. Pacjent zdecydowanie krócej przebywa w szpitalu. Wróćmy chociażby do wspomnianej tarczycy. Niegdyś, gdy stwierdzaliśmy u pacjenta zaburzenia hormonalne, to samo przygotowanie do zabiegu wymagało dwutygodniowego pobytu na oddziale. Teraz już nie. Pacjent przychodzi, jest operowany i następnego dnia wychodzi. Dawniej w najlepszym przypadku opuszczał szpital dopiero po tygodniu.

Czy zmierzamy w kierunku chirurgii ambulatoryjnej?

Tak! To efekt postępu chirurgii. Kolejny przykład to operacje pęcherzyka żółciowego, które  są  jednymi z wykonywanych najczęściej. Dawniej, gdy przeprowadzano zabieg metodą otwartą, przyjmowało się pacjenta na oddział dwa, trzy dni przed zabiegiem. Po operacji przebywał on jeszcze co najmniej tydzień, jeśli nie dłużej. To były dla pacjenta trudne zabiegi, bóle pooperacyjne, trudno gojące się rany… A teraz przy operacji laparoskopowej pobyt chorego od przyjęcia do wypisu ogranicza się w praktyce do trzech dni. Różniąca jest olbrzymia.  Najlepszym przykładem może też być połączenie obu oddziałów chirurgii. Już w 2009 roku, gdy przeprowadzono generalny remont oddziałów, wiadomo było, że po zmianie sposobu leczenia pacjent nie będzie musiał już tak długo leżeć w szpitalu. Podobnie scalono interny, które też wcześniej były dwie. Oczywiście, że można zmierzać w odwrotnym kierunku i tworzyć na przykład wąsko wyspecjalizowany oddział. Zawsze jednak powtarzam kolegom, że muszą brać pod uwagę, fakt, że jesteśmy wielospcjalistycznym szpitalem powiatowym. Tu nie może być typowej kliniki tak jak na przykład w Poznaniu, w szpitalu uniwersyteckim. Nie możemy po prostu specjalizować się w jednej dziedzinie, bo  z regionu przyjmujemy pacjentów  „na ostro”, przyjętych z naszego SOR-u. Nie można im przecież powiedzieć – nie przyjmiemy, bo na przykład niedrożność jelit to nie nasza specjalność. Ma to oczywiście swoje dobre i złe strony. Sam przyznam, że nie chciałbym pracować w miejscu, gdzie całymi tygodniami operowałbym, przypuśćmy tylko przepukliny. Chirurgia, która zajmuje się wieloma narządami, jest o wiele ciekawsza. Wtedy właśnie jest prawdziwą chirurgią. Zamykanie się w bardzo wąskiej specjalizacji jest swego rodzaju „kalectwem chirurgicznym”.

Czyżby groziło to popadnięciem w rutynę?

To nie tak… Ilość wykonanych zabiegów daje raczej doświadczenie i pewność ręki operatora. „Robimy” setki tarczyc, przepuklin, pęcherzyków żółciowych, ale żadna operacja nigdy nie jest taka sama. Dla laika wydaje się to niemożliwe, a jednak  wydawałoby się teoretycznie, tak samo zbudowane organizmy bardzo się jednak od siebie różnią. Warunki operacyjne u każdego pacjenta są zupełnie inne. Najbardziej fascynujące jest więc przeprowadzenie udanego zabiegu po uwzględnieniu  wszystkich tych różnic anatomicznych. Jak tu można mówić o rutynie?

Z wielu rozmów z Pańskimi koleżankami i kolegami wynika jeden powtarzający się problem niezmienna sprawa – brak ludzi do pracy…

Cały czas to odczuwamy. Brakuje personelu zarówno do obsługi dyżurów, jak i do takiej codziennej pracy. Od dawna mówię, że brakuje nam jednej, dwóch osób. Bardzo nam pomagają w tej najżmudniejszej pracy nasi rezydenci. Trzeba ich bardzo docenić, bo gdyby nie oni oddział  nie mógłby tak sprawnie funkcjonować. Nie tylko nam brakuje chirurgów. Nie ma tylu chętnych wyszkolonych ludzi. Tego problemu nie jesteśmy w stanie na razie rozwiązać. Mam nadzieję, że z tej naszej piątki uda się kogoś zatrudnić. Sam niebawem przejdę na emeryturę, choć mam nadzieję, że nadal będę jeszcze mógł pomagać kolegom na oddziale, a także pracować w poradni chirurgicznej. Wymiana pokoleniowa jest nieuchronna, trzeba ją traktować bardzo poważnie.

To jednak spora rzadkość, że ktoś związał  całe swoje życie zawodowe z jednym szpitalem. Mówi Pan dziś o emeryturze, a tyle co zaczynał jako stażysta.

Jestem jednym z niewielu, którzy rzeczywiście od pierwszego dnia po studiach do dziś zatrudnieni są w jednym szpitalu. Wielu kolegów przyszło z innych szpitali, dlatego musiałbym się mocno zastanowić ilu jest tu takich jak ja. Nie chcę oceniać czy to dobrze czy źle.  Są pewnie dobre strony, gdy obserwuje się jak pracują gdzie indziej, jak zorganizowane są oddziały. Warto poznawać inny styl pracy. Nie zaprzeczam, że ma to swoje zalety, ale z drugiej strony stabilizacja i pewność, że chce się pracować właśnie tutaj są chyba najistotniejsze. Być może skłonność do zmian nie leży w mojej naturze, ale ja po prostu nie widziałem i nie widzę powodu, by zmieniać swój szpital. Jestem naprawdę mocno związany z Puszczykowem. Na razie nie wyobrażam sobie w ogóle życia poza szpitalem. Pewnie kiedyś będę musiał… już na emeryturze. Na razie jednak nie mam ochoty niczego zmieniać. Dobrze się tutaj pracuje. Pracę można wykonywać dobrze tylko w miejscy, które się lubi.

A jak Pan rozładowuje typowy lekarski stres?

To jest problem, bo ja… bez przerwy pracuję. Pracuję na oddziale, sporo dyżuruję, przyjmuję w przychodni, mam też prywatna praktykę. I co? Dla mnie najlepszym sposobem na stres jest …praca. 

 

ANDRZEJ DETTLOFF