Aleksandra Popielarz

Dr n. med. Aleksandra Popielarz
ORDYNATOR ODDZIAŁU OKULISTYCZNEGO
 

 

Gdyby nie mój stryj…

 

Kiedy rozpoczęła się historia okulistyki w szpitalu w Puszczykowie?

W listopadzie 1979 roku, ale wtedy jeszcze pacjenci nie leżeli na oddziale. Pacjenci byli przyjmowani od następnego roku gdy praca ruszyła pełną parą. Ordynatorem był dr Dariusz Ważyński, który przyszedł do Puszczykowa z Piły. Ja rozpoczęłam pracę w szpitalu w 1979, przez rok pracowałam jako stażystka, a na oddział okulistyczny trafiłam w listopadzie 1980 roku.

Do Puszczykowa została Pani „oddelegowana” tuż po uzyskaniu dyplomu. Zanim przyszła fascynacja okulistyką były chyba inne plany, marzenia….

Gdy przyszłam tu do pracy ówczesny dyrektor medyczny dr Stanisław Dzieciuchowicz przedstawił mnie dziś już profesorowi dr Tadeuszowi Trzasce, który był wtedy ordynatorem ortopedii. Zostałam jego asystentką i staż zaczęłam od ortopedii. Potem było stażowanie na internie,  chirurgii, a także na oddziale ginekologicznym i pediatrycznym. Ponieważ nie było u nas wszystkich oddziałów pracowałam też w Szpitalu Krysiewicza.  Byłam naprawdę zahartowana przede wszystkim w chirurgii.  Asystowałam przy kilkudziesięciu zabiegach ortopedycznych i ponad stu dwudziestu operacjach chirurgicznych. Nie chciano mnie puścić do innych oddziałów i nawet gdy już pracowałam na okulistyce kilka razy w miesiącu dyżurowałam na oddziale chirurgicznym, bo dr Jakubowicz bardzo potrzebował rąk do pracy.

A kiedy zapadła decyzja, że to jednak okulistyka?

Mój stryj był profesorem chirurgii w Warszawie. I gdy nie umiałam się zdecydować mój ojciec powiedział: „Dziecko pojedziemy do Józka i niech on powie kim ty masz być ( śmiech) skoro jesteś oczarowana ortopedią i chirurgią”… A mój stryj – wtedy  miał 78 lat i doświadczenie związane między innymi z kierowaniem szpitalem na Czerniakowie w czasie Powstania Warszawskiego -  powiedział:…”Ty się zastanów czy ty chcesz być kobietą? Jak chcesz być kobietą i chirurgiem – to się nie uda! Ale pomyśl o okulistyce, bo tam jest i chirurgia i mikrochirurgia. Możesz operować i powieki i oko. A jeśli powie coś okulista, to to jest  święte,  bo my nie potrafimy do tego oka zajrzeć.”… Wróciłam z Warszawy i mówię panu dr Trzasce, że stryj tak mi doradził. Wtedy wziął mnie za rękę i zaprowadził do dr Ważyńskiego i powiedział – …”Ona ma rękę do operacji, a jak ją zmarnujesz to będziesz miał ze mną do czynienia”… I tak zostałam asystentką na okulistyce. To było w 1980 roku! Dziś mogę powiedzieć, że stryj miał rację! Na studiach bardzo mało mieliśmy styczności z okulistyką i prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałam o co w tej specjalności chodzi.  

Ludzkie losy chadzają , różnymi drogami i często decyduje przypadek. O Pani karierze zdecydował stryj. Powiedziałabym - całe szczęście dla tysięcy ludzi, którym pomogła Pani odzyskać wzrok.

Ordynator dr Dariusz Ważyński miał wtedy jeszcze dwie asystentki, między innymi dr Annę Woźniak, która pracowała z nami do 2019 roku.  Gdy wyjechała druga asystentka na oddziale pozostał tylko ordynator i dr Woźniak, a oddział jako część Szpitala Kolejowego zaopatrywała teren całej dawniejszej DOKP. Dr Ważyński wykorzystał moje chirurgiczne zacięcie i bardzo szybko dopuścił do wykonywania zabiegów. Pierwszą samodzielną operację zaćmy wykonałam już po pół roku pracy na oddziale. Mieliśmy wtedy pacjentów z całej zachodniej Polski. Zdarzało się, że przylatywali do nas helikopterami. Pamiętam pacjentkę, która przyleciała do nas aż z Kotliny Kłodzkiej i wysiadała ze śmigłowca z ogromnym koszem jedzenia. Po zabiegu też poleciała do domu śmigłowcem. Dr Ważyński bardzo dbał o komfort pacjentów.

Było z przytupem, a czy personelu i sprzętu również było pod dostatkiem? 

Na pewno nie brakowało nam pielęgniarek. Pierwszą oddziałowa była pani  Danuta Wołodkowicz, która bardzo długo z nami pracowała, no i potem Ola Rawecka, która pracę na okulistyce zaczynała jako instrumentariuszka asystująca przy operacjach.

Jak bardzo zmieniła się okulistyka w czasie tych 45 lat ?

To wyjątkowo fascynująca dziedzina wiedzy medycznej. Powiem tak: pierwsze lasery, które wchodziły do medycyny, pierwsze zastosowanie ultradźwięków, USG, ultranowoczesne mikroskopy operacyjne – znalazły się w okulistyce. Po prostu okuliści przecierali szlaki dla innych dziedzin. Ale zaczynaliśmy siermiężnie. U nas na oddziale był mikroskop operacyjny, ale bez podglądu i asystent nie mógł widzieć co robi prowadzący zabieg. Były tez lupki, w których pracowaliśmy. Wchodząc na salę dostawało się fartuch – materiałowy, oczywiście wyjałowiony. Nie mieliśmy rękawic ochronnych, a dłonie przed zabiegiem moczyliśmy w środku dezynfekcyjnym. Fartuch był na cały dzień. My tylko dezynfekowaliśmy ręce, a pacjenci okładani byli jałowymi, materiałowymi ocznikami. To były specjalnie szyte serwety z obszytymi otworami na pole operacyjne. Te oczniki szyły panie ze szwalni, która mieściła się w budynku przy dawnej  kuchni. A przygotowanie ich polegało na wygotowaniu i sterylizacji w autoklawie.

Teraz byłoby to nie do pomyślenia…

Nie mieliśmy też diatermii do oka, więc były lampki ze spirytusem. Żeby zamknąć  naczynie trzeba było trzymać nad płomieniem lampki metalową końcówkę, którą po rozgrzaniu przyżegaliśmy naczynia krwionośne. To nawet trudno sobie wyobrazić, jak ta operatywa wyglądała, jak trzeba było dobrze widzieć.  Dlatego kwalifikacja osób wykonujących zabiegi uwzględniała ostrość widzenia.  Szczęśliwie myśmy dysponowali  wspomnianym mikroskopem operacyjnym. Zabiegi odbywały się w znieczuleniu pozagałkowym i kroplowym, z dodatkiem środka sedacyjnego.  To były naprawdę  bardzo trudne operacje, bo otwieraliśmy prawie połowę gałki ocznej. Otwieraliśmy nożem i nie mieliśmy żadnych specjalnych urządzeń, które by nam pomagały. Zaćmę usuwaliśmy przy pomocy mrożonego prętu. Instrumentariuszka szła z termosem do naszych strażaków po suchy lód. W środku termosu wypełnionego lodem był szklany pojemnik, do którego wkładało się metalowe końcówki. Gdy już były zamrożone instrumentariuszka przynosiła termos na salę operacyjną. Zamrożoną końcówkę wsuwała do wysterylizowanej obsadki i podawała operatorowi. Operujący jedną ręką trzymał źrenice uważając,  by wszystko się nie przymroziło, a drugą ręką przy pomocy tego zmrożonego przyrządu wyciągał w całości soczewkę. Wrogiem każdego okulisty przedniego odcinka jest ciało szkliste i każdy operator  modlił się, żeby w czasie zabiegu ono nie wypłynęło. Następnie trzeba było założyć szwy 10/0.  To są szwy, które widać świetnie pod mikroskopem, ale w lupce już są gorzej widoczne. Ranę trzeba było szczelnie zamknąć i otoczyć fartuszkiem ze spojówki. Były to naprawdę trudne chwile na sali operacyjnej.

Wtedy jeszcze nie wszczepiało się sztucznej soczewki?

Nie. Pacjent był tylko pozbawiany tej zmętniałej soczewki, a za poprawę widzenia odpowiadały grube szkła korekcyjne. Ale ja nie pamiętam w swoim życiu takich okrzyków radości jak tych właśnie ludzi, którzy mimo ciężkich szkieł na drugi dzień po operacji krzyczeli z radości, że widzą. Dziś pacjenci są już chyba inni… Myślę, że nie doceniają już tak ani naszych umiejętności, ani zdobyczy nauki. Są bardziej roszczeniowi. Tamci pacjenci byli dozgonnie wdzięczni, a przyjaźnie wtedy zawarte przetrwały do dziś. W naszej dyżurce rośnie kwiatek, którego - na pamiątkę - małą sadzonkę przywiozła wiele lat temu pacjentka z Wrocławia.

Jak to mówią – szczerze dany i pielęgnowany dobrymi emocjami.

My bardzo zżywaliśmy się z pacjentami. Wtedy po operacji trzeba było leżeć dwie, trzy doby. Operowany musiał mieć unieruchomioną głowę, leżał całkowicie uzależniony od opieki personelu. I choć zakraplaliśmy różne środki uspakajające pacjent dostawał wręcz szału, bo leżał z zasłoniętymi oczyma. Do operacji goliło się brwi i obcinało rzęsy. Tego wymagała sterylność. Przed każdą operacją pobieraliśmy wymazy z worka spojówkowego. Wynik decydował, czy operacja może się odbyć. Bywało, że pacjent leżał u nas i dwa tygodnie.

Przy takich utrudnieniach trudno było przyjąć wielu pacjentów. Jak to wyglądało w porównaniu z dzisiejszymi – przepraszam za słowo – niemal taśmowymi zabiegami.

Nie umiem tego powiedzieć. Oddział liczył ponad trzydzieści łóżek i te łóżka były stale zajęte. Ktoś czekał na zabieg, ktoś już był po, a do tego inne przypadki – oddział był cały czas pełny. Bywało, że trzeba było organizować dostawki, nawet po dwie na każdej sali. Nasza renoma powodowała, że przyjeżdżali do nas pacjenci z całej Polski.

Kolejnym krokiem były chyba soczewki przedniokomorowe?

Byliśmy jednym z pierwszych oddziałów w Polsce, który zaczął wczepiać soczewki. Kolej, do której przecież należał szpital zakupiła 1000 soczewek. Były to tzw. soczewki przedniokomorowe. My przyjęliśmy te 1000 soczewek, aby potem rozdysponować je na inne oddziały w kraju – między innymi do Krakowa, Katowic, Wrocławia i  Warszawy. Ale tych soczewek nie chciano!  Nie pamiętam już kto zdecydował się wziąć 200 sztuk, a reszta została w Puszczykowie. Zaczęliśmy robić krio i wszczep przedniokomorowy – to była rewolucja w porównaniu ze starymi metodami. Po zabiegu pacjent nie musiał już używać tych grubych okularów.

To był dla Pani kolejny zawodowy etap ?

Za mojego życia cztery razy zmieniłam sposób operacji zaćmy! Najpierw była krioekstrakcja, potem krioekstrakcja połączona z wszczepem przednio-komorowym. O cięciach nie wspomnę, bo one też się zmieniały. Następnie, jako jeden z pierwszych oddziałów w kraju zaczęliśmy usuwać zaćmę zewnątrz-torebkowo, ale pozostawała torebka, na którą soczewkę  wszczepialiśmy do tyłu, poza tęczówkę. I w końcu przyszło tzw. fako. W czasie operacji zmętniałą soczewkę oka rozdrabnia się wibracjami ultradźwiękowymi, a następnie wszczepia się soczewkę  wewnątrz-torebkowo. To już okulistyka zabiegowa jednego dnia, bo pacjent po dwóch godzinach może iść do domu. Trzeba podkreślić, że te etapy wymagały ustawicznej nauki, zdobywania doświadczeń. Trzeba było jeździć, pytać, uczestniczyć w kongresach, zjazdach naukowych i praktykować.  Ten oddział zawsze miał bardzo dobrą opinię! A ja przejmując ordynaturę po dr Ważyńskim cały czas staram się aby podtrzymywać jego prestiż.

Z tej perspektywy należy przede wszystkim bardzo podziękować… Pani stryjowi!

Zdecydowanie tak. Zawsze podkreślam – to on mnie zainspirował okulistyką. Przysłał mi książkę z dedykacją – to była bardzo trudna do zdobycia pozycja naukowa. Gdyby nie on – nie wybrałabym tej specjalizacji, bo na studiach bardzo mało o niej wiedziałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że okulistyka jest tak…piękna.  Tu są bardzo szybkie efekty, a dla chirurga, dla zabiegowca to ogromna satysfakcja. Ta radość – przywróciłam komuś wzrok – daje mi siły i cały czas trzyma w tym zawodzie. Nie wyobrażam sobie życia bez tego. A nagrodą za tę pasję jest też mój syn, który mając oboje rodziców lekarzy (nota bene - nie namawialiśmy go do studiowania medycyny) wybrał jako specjalizację okulistykę. Teraz pracuje na oddziale razem ze mną! Jestem dumna, że pomysł mojego stryja owocuje w kolejnym pokoleniu!


Dziękuję za piękne wspomnienia

   

Aleksandra Popielarz